Domy typowe wg tak zwanego projektu gotowego
Czytając naszego blogaska regularnie – co nie jest trudne, bo ilością wpisów nie grzeszymy – mogliście podejrzewać, że obserwujemy różne zachowania i działania, których czasem (niestety) jesteśmy sprawcami lub uczestnikami i które chluby nie przynoszą ani nam, ani też innym projektantom w branży. Wielu z nas musi czasem stanąć w prawdzie i przyznać się do mało chwalebnych prac w swoim życiu. Jednym z takich zadań w życiu zawodowym jest… adaptowanie typówek, czyli tzw. projektów gotowych. Wielu z nas nie jest wstyd biorąc taką robotę, a ja nie zamierzam oceniać, ani też osądzać, bo sam nie jestem w tym względzie czysty. Przychodzi jednak dzień kolejnej jakiejś „ambitnej” adaptacji i projektantowi robi się na tyle niedobrze, że autentycznie zbiera się na wymioty.
Dlaczego?
Dawno, dawno temu w odległej… krainie między Wisłą, a Odrą, i nie aż tak dawno, bo wczesną wiosną 2017, do znanego mi skądinąd projektanta zgłosił się kolejny klient z tzw. projektem gotowym. Jednak mógłbym zapytać: czy w 100% był to jego klient? Mam duże wątpliwości. Przecież projektant adaptujący tzw. projektu gotowego, z którym przyszedł – w ogóle go nie projektował, a klienta na oczy pierwszy raz widział, więc trudno o głębszą relację wykonawca-klient. Jednak dla uproszczenia przyjmijmy, że był to jego klient. #meh
Przedstawiony przez inwestora dom wg tzw. projektu gotowego był dość dużym parterowym obiektem o powierzchni użytkowej prawie 150,0m² i powierzchni całkowitej ok 250,0m². Sporo jak dla trzech osób. Rzecz jasna inwestor miał jeszcze kilka życzeń w kwestii związanej z poddaszem. Tzw. projekt gotowy był parterowym molochem, ale inwestorowi było mało, więc postanowił, że poddasze powinno mieć jakieś walory użytkowe, a rozmiar projektowanego budynku sprzyjał takiemu myśleniu i w dodatku dom był przekryty ogromnym dachem wielospadowym, pod którym niewykorzystanej kubatury było mnóstwo.
Właściwie rozkład pomieszczeń pozostał prawie bez zmian, ale konieczne było wprowadzenie kilka wzmocnień z powodu zwiększonego ciężaru stropu. Jak się domyślacie stało się tak dlatego, bo inwestor zapragnął skorzystać z możliwości adaptacji poddasza. Druga przyczyna dodatkowych rozwiązań konstrukcyjnych polegała na samym rozwiązaniu podparcia stropu o rozpiętości w obu kierunkach na poziomie 8,0m… bez podparcia pośredniego.
Udało się ogarnąć koncert życzeń inwestora i po uzyskaniu prawomocnej decyzji o pozwoleniu na budowę nastąpił etap wyboru wykonawcy rezydencji. Pod wpływem wybranego wcześniej kierownika budowy inwestor stanął przed wyborem jednej z trzech ofert. Jak można się domyślić inwestor wybrał najtańszą ofertę. #NoBa
Wreszcie nadszedł ten dzień, w którym wreszcie można było wbić szpadel w ziemię. Ten dzień, kiedy marzenia zyskują swój realny i namacalny wymiar w pierwszych wykopach na działce. Ten dzień kiedy częściej inwestor spędza czas na powietrzu, bo dogląda budowy. Ten dzień, od którego inwestor szybciej siwieje. Dzień kiedy marzenia inwestora powstają z bagna na budowie, dokładnie tak jak feniks z popiołów.
Budowa szła całkiem nieźle do momentu, kiedy to najtańsza ekipa stwierdziła, że ma zlecenie bliżej swojego miejsca zamieszkania i nie ma sensu jeździć ok. 60 km w jedną stronę, jak przecież pod nosem (ok. 15km) mamy inną budowę za podobny #hajs . Inwestor stanął w obliczu zejścia wykonawcy z budowy.
Wtedy też inwestor – dorosły facet, łapy jak dwa bochny – beczał (dosłownie!) na budowie jak bóbr, błagając żeby mu ekipa nie schodziła z placu budowy.
Nie mam dalszych informacji jak potoczyła się budowa, wiem tylko, że była kontynuowana dalej i być może uwieńczona… sukcesem(?). Może lepiej byłoby podsumować, że zakończyła się i kropka. Pozostaje oczywiście niesmak wszystkich uczestników procesu inwestycyjnego – no może za wyjątkiem producenta, wydawcy, drukarza tzw. projektu gotowego. Każdy z uczestników mógłby pochylić się na krótką chwilę i spojrzeć wstecz i zastanowić się nad swoimi działaniami.
Być może po tej krótkiej refleksji projektant adaptujący doszedłby do wniosku, że takie publikacje po prostu zabijają rzemiosło, które sam praktykuje. Przecież tego nawet nie można dodać do portfolio, do jakichś swoich osiągnięć lub referencji, bo czym się będzie chwalił? Korektą czyjejś pracy zaznaczonej czerwonym kolorem? Moim zdaniem to projektant pierwotny ma prawa autorskie, to on wymyślił to coś, co później nazwano tzw. projektem, a ty projektancie spędzisz nad adaptacją tej cudzej pacy podobną ilość czasu, jak przy normalnie zaprojektowanym domu, zwłaszcza gdy funkcja nijak nie współgra z terenem działki – nawet przy lustrzanym odbiciu, które prawie każdy tzw. projekt gotowy ma.
Dlatego nasuwają się różne pytania. Dlaczego pierwotny projektant nie doprowadzi swojego projektu do końca? Dlaczego to on nie załatwia decyzji o pozwoleniu na budowę, a robisz to ty?
Warto także bardzo poważnie się zastanowić, czy przypadkiem tzw. projekty gotowe nie zmuszają projektanta adaptującego do uczestnictwa w kłamstwie.
Po co w ogóle te załączone uprawnienia w tym „dziele”. Klient nie wie o tym i kupuje kota w worku. Załączone uprawnienia dają mu złudzenie projektu budowlanego podczas, gdy nie jest on niczym więcej jak zeszytem, a czasem książką z identyfikatorem ISBN.
A czymże wspomniany identyfikator ISBN jest? Za ciotką Wiki czytamy: „Międzynarodowy znormalizowany numer książki (ang. International Standard Book Number, ISBN) – niepowtarzalny 13-cyfrowy identyfikator książki, do 31 grudnia 2006 zawierał 10 cyfr. Według zaleceń standardu numer ten powinien identyfikować wydawcę, jak również specyficzny tytuł oraz edycję (wydanie)”. Dalej jest jeszcze zabawniej, bo już wiemy dlaczego niektóre pracownie stały się wydawcami. Otóż „W Polsce można też wydawać książki bez ISBN, który nie jest obowiązkowy. W przypadku braku ISBN urząd skarbowy traktuje książkę jako zwykły towar i jest ona obciążona 23% podatkiem VAT. Wydawnictwa posiadające ISBN objęte są niższym VAT-em wynoszącym 5%”. #boom
Niech ktoś teraz powie, że wydawcy zwani omyłkowo projektantami, zasługujący na prawo autorów, dbają o interes klienta. Przede wszystkim dbają o swój, co zrozumiałe. Pozostają jednak autorem projektu z punktu widzenia praw autorskich i z punktu widzenia urzędu skarbowego, więc po raz wtóry pytam projektantów adaptujących uwikłanych z cały ten mętny proceder:
Czym się chłopie będziesz chwalił? Czerwonymi poprawkami w typówce?
Całe te typówki to zazwyczaj gra pozorów i w dodatku kiepska to gra. Projektant pierwotny udaje, że sprzedaje projekt, inwestor udaje, że ma pełnowartościowy projekt, a projektant adaptacji udaje, że jest to jego dzieło. Jednak projektant adaptujący jest jedynie uwikłany w relacje między inwestorem a projektantem pierwotnym. Projektant pierwotny de facto powinien dokończyć swoją pracę zgodnie z rzemiosłem, a nie cedować pracę na kogoś innego z kim nie ma umowy lub nikt nie świadczy pracy na jego rzecz – też na podstawie umowy.
Jeśli jesteś projektantem adaptującym tzw. projekt gotowy to już wiesz, że takie tematy zabierają ci czas, którego nikt ci nie zwróci. A ty nie masz nic cenniejszego niż czas. Być może w czasie poświęconym na to wątpliwej jakości dzieło, mógłbyś znaleźć wreszcie czas dla rodziny lub na znalezienie prawdziwego klienta, który byłby zadowolony z dobrze zaprojektowanego przez ciebie domu dla siebie i swojej rodziny. A wtedy ty – oprócz satysfakcji z dobrze wykonanej pracy, do której przygotowywałeś się wiele lat – otrzymasz słuszne wynagrodzenie.
Następną rzeczą, która w ogóle nie dziwi mnie przy adaptacji tzw. projektów gotowych, to postawa braku zaangażowania i braku serca do adaptacji czegoś co nie jest twoje. Zastanów się nad tym poważnie. Taki zeszyt będzie cię tylko dołował, a satysfakcja z wyłapywanych błędów jest bardzo krótkotrwała i przy następnej i kolejnej adaptacji będzie już tylko drażnić, bo ktoś źle wykonał swoją pracę, którą poprawiasz. Pal sześć jeśli jesteś w stanie wyłapać błędy od razu, ale jak się okaże to w trakcie głębokiej analizy, to przy powiadamianiu inwestora jest tylko kwas. Po co ci to?
Kończąc to przydługie kazanie powiem coś optymistycznego. Podczas rozmowy z jednym z wiodących architektów w Polsce (wiem, że to szok, ale znam takiego) okazało się, że nawet w początkowej fazie prowadzenia własnej praktyki architektonicznej, nigdy w swojej karierze nie adaptował tzw. projektu gotowego. Muszę przyznać, że dzięki Bogu dla części z nas zjawisko adaptacji tzw. projektów gotowych kompletnie nie istnieje. Nigdy nie robili czegoś takiego, ponieważ szkoda im czasu na coś co przynosi prawie same szkody. I trzeba przyznać, że to jest bardzo budujące.
Podsumowaniem będzie myśl, która nasunęła się w trakcie pisania kolejnego mało „fun” #IYKWIM wpisu. Mianowicie to, że na każdym takim tzw. projekcie gotowym powinno być ostrzeżenie Ministerstwa Infrastruktury:
Adaptacja tzw. projektu gotowego albo zdrowie, wybór należy do ciebie*.
*) – Ciebie oznacza inwestora, projektanta adaptującego i kierownika budowy.
P.L.
P.S. W tym roku – jak Bóg pozwoli – nie będzie to nasz jedyny wpis dotyczący tzw. projektów gotowych.
P.P.S. Tradycyjnie zapraszamy do klikania w linki, jeśli chcesz poszerzyć swój zasób informacji.